2020.08.30 – Pętla w Lasach Oliwskich

bike

W zasadzie ostatni tydzień nie napawał optymizmem. Deszcze, wręcz ulewy, zimno i jesiennie. Pojawiły się nawet wątpliwości czy w ogóle pojedziemy. Jednak ktoś z ekipy jest urodzonym szczęściarzem i niedziela choć obudziła się mocno zachmurzona, to na starcie mieliśmy już słońce i optymalną temperaturę na rajd rowerowy.

Tym razem wystartowaliśmy z przystanku SKM Gdańsk Oliwa. Początek zaczął się punktualnie, choć zapowiadali się spóźnialscy. Jednak chłopacy dali radę i byli przed czasem, a dojechali z Gdyni już rowerami, czyli dobre +12 km mają zaliczone.

Początek wycieczki zaczęliśmy wzdłuż zabytkowego Parku Oliwskiego. Przejechaliśmy przez Stary Rynek Oliwski mijając historyczne zabudowania m.in. Dom Bramny zwany też Domem Zarazy czy mostek przy zabytkowym Młynie Oliwskim. Po kilkunastu minutach minęliśmy tyły Oliwskiego ZOO, Zabytkową Kuźnię Wodną i wyremontowane obiekty Dworu Oliwskiego, gdzie obecnie znajduje się ***** hotel. I tu wpadliśmy już w TPK i jego przepiękne lasy.

Pierwszym obiektem, który mieliśmy w planie zobaczyć, to najstarsza skocznia narciarska w Gdańsku, a w zasadzie miejsce gdzie w 1932 roku została wybudowana. Znajdowała się ona na obrzeżach Oliwy, w Dolinie Radości. Nie bez powodu wybrano właśnie to miejsce, albowiem wzgórza otaczające dolinę należą do stosunkowo stromych, a ich szczyty sięgają nawet 120 m n.p.m. Punkt konstrukcyjny byłego obiektu był wymierzony na 35 metrze, a regularne zawody kontynuowano do połowy lat 50., kiedy rekord skoczni ustanowił skokiem na odległość 39 m Kołtun z Zakopanego. Sam obiekt kolejne lata niszczał i w zasadzie w latach 80 zostały już tylko jego resztki. Będąc u podnóża tej skoczni, przy okazji odszukaliśmy miejsce upamiętniające tragiczną śmierć (na szczęście jedyną) w 1940 r. w czasie zawodów niemieckiego skoczka narciarskiego Ernsta Becker-Lee.

Po niedługim pobycie wróciliśmy na główny dukt i udaliśmy się w kierunku Matemblewia. Po drodze czekał nas jednak dość długi, ale na szczęście asfaltowy podjazd Kleszą Drogą. Spoceni, ale z bananami na ustach zaliczyliśmy kilkunastominutowy odpoczynek pod wiatą przy Szwedzkiej Grobli. To miejsce krzyżuje kilkanaście dróg w Lasach Oliwskich tłumnie uczęszczanych przez miłośników rowerów, kijków łokingowych czy zwykłych spacerowiczów.

Napojeni, najedzeni ruszyliśmy na drugi zapowiadany punkt wycieczki – Sanktuarium Matki Bożej Brzemiennej w Gdańsku Matemblewie. Na szczęście tu było cały czas z górki.

Matemblewskie Sanktuarium wraz z Kalwarią to przepiękne miejsce, urokliwie zielone, emanujące spokojem pomimo licznych odwiedzających. Prześliczna Kalwaria z dużymi, rzeźbionym stacjami drogi krzyżowej, której zwieńczeniem jest główny element ołtarza uświęconego Ofiarą Eucharystii sprawowaną przez Ojca świętego Jana Pawła II, podczas jego wizyty w Gdańsku i Sopocie 5 czerwca 1999 r. Pomiędzy Kalwarią a Kościołem na niewielkim wzniesieniu stoi kapliczka z figurą Matki Bożej Brzemiennej nazywaną też Madonną z Matemblewa lub Madonną apokaliptyczną. Figura wykonana jest z drzewa modrzewiowego, polichromowana i przedstawia postać brzemiennej niewiasty. Cechy stylistyczne figury pozwalają przypuszczać, że powstała ona w drugiej połowie XVIII wieku, prawdopodobnie w pracowni snycerskiej cystersów oliwskich lub też w którymś z warsztatów gdańskich.

Jak przystało na mistyczne miejsce, na naszych oczach dokonał się mały cud. Udało się bezproblemowo napompować sflaczałe koło rowerowe odwiedzającego to miejsce turysty. Robert, to będzie Ci na zawsze zapamiętane!

Z Matemblewa ruszyliśmy w kierunku Złotej Karczmy, dalej do Owczarni i Osowy. Po drodze za zgodą wszystkich obecnych (chyba) zboczyliśmy z trasy nie nadrabiając kilometrów, żeby zobaczyć na zboczu Czarciej Góry „DIABELSKI KAMIEŃ”. Leży on powyżej leśnej drogi i jest rozłupany na dwie części. Obwód większego głazu wynosi 12,3 m, wysokość 2 m, przy czym zagłębiony jest na 1 m w ziemi. Mniejszy to 8 m obwodu, wysokości ok. 1,75 m licząc z częścią zagłębioną w gruncie. Jest on pamiątką po lądolodzie skandynawskim, znaczy się – ma już dobre kilkanaście tysięcy lat.

W zasadzie pozostało nam już tylko zjechać do Oliwy lasami wzdłuż ulicy Spacerowej. Na koniec jakby było mało kręcenia, dokwasiliśmy uda wchodząc na wzgórze Pachołek w Oliwie (po naszemu Grzëpa Pachôłka), żeby uraczyć oczy przepięknym widokiem na Zatokę Gdańską i miasto Gdańsk. Samo wzniesienie ma 100,8 m n.p.m, a na jego szczyt prowadzi 369 schodów. Dodatkowe 90 trzeba pokonać, żeby wejść po metalowej konstrukcji wieży widokowej, ale naprawdę warto było.

Koniec udanej wycieczki zwieńczyliśmy lodami i kawą w malutkiej cukierni/piekarni na Starym Rynku Oliwskim w sąsiedztwie Katedry Oliwskiej.

Dziękuję wszystkim za obecność. Za pogodę osobno dziękuję nieznanemu szczęściarzowi lub szczęściarze. Za motywację do kręcenia dziękuję naszej najmłodszej, ale najbardziej rozgadanej uczestniczce Idze (mamy nadzieję, że to dopiero początek naszych wspólnych wycieczek). Wszystkim ogromne podziękowania za dobry humor, optymizm i fantastycznie spędzony czas w zacnym gronie.

Do następnego wypadu.

2020.07.12 – Trzy góry

bike

Dziesiąta z minutami zaczęliśmy naszą drugą wycieczkę. Dziś w planie były trzy gdyńskie góry: Holy Hill, Góra Krzyżowa i Góra Donas. Zaraz po kilku słowach behapowskiego wstępu ruszyliśmy na prawie trzydziestokilometrową trasę.

Nie licząc pierwszego złapanego jeszcze przed startem kapcia (na szczęście jedynego), to zaczęliśmy wycieczkę w kroplach deszczu, bo przecież prognozy pogody zapowiadały tylko 2% prawdopodobieństwa opadów. Szczęściarze jesteśmy. Dobrze, że to chwilowy kaprys pogody.

Zaraz po skręcie w Swarzewską wpadliśmy w czerwony szlak rowerowy, kierunek Chwarzno-Witomino, a już po chwili przywitała nas Święta Góra, czyli pierwsza z trzech na dzisiejszej trasie. Z drogi rowerowej na sam szczyt prowadzi stroma, wąska, korzenista ścieżka, więc te 150 m wdrapaliśmy się z buta. Na szczycie dwie kapliczki, krzyż i bardzo ładnie utrzymane przez miejscową ludność miejsce kultu religijnego. Holy, Święta, a przez niektórych zwana także jako św. Mikołaja, to miejsce niespotykane, ciekawe, na swój sposób mistyczne i owiane tajemnicą, o którym nadal niewiele osób wie. Pośród rodowitych mieszkańców miasta znajdziemy ludzi, którzy o jej istnieniu nigdy nie słyszeli i nie będą potrafili wskazać jej dokładnej lokalizacji. To niezwykłe miejsce udowadnia, że także w naszym kraju, a często tuż za rogiem, nie brakuje przestrzeni mistycznych i trudnych do pełnego zrozumienia. Jak wieść niesie, wzmianka o powstaniu kapliczki sięga już 1770 roku. Postawił ją ówczesny sołtys Gdyni, człowiek z zacnej kaszubskiej rodziny Kurów. Miejsce to z pewnością jest niezwykle interesujące, odkrywano tu nawet skarby, a radiesteci, którzy je odwiedzili, wskazywali, że wyczuwają tu niezwykle silne, pozytywne promieniowanie. Więcej o historii tego miejsca znajdziecie w internecie. Choćby tutaj: http://mgdynia.blogspot.com/p/swieta-gora-gora-mikoaja-w-gdyni.html

Po złapaniu oddechu, bo przecież już prawie trzy kilosy za nami depnęliśmy na następny, ciekawy punkt na trasie. Kładka nad Estakadą Kwiatkowskiego. Nowoczesne miejsce, niby nic ciekawego, ale widok na północną część Gdyni niesamowity. To jedno z nielicznych, a może jedyne? miejsce gdzie zakochani mogą zamanifestować swoja nierozerwalność poprzez zawieszenie kłódki z własną inskrypcją i oczywiście niszcząc klucz do niej. Trochę już ich tam wisi. Jako, że jesteśmy szczęściarzami spotkał nas miły incydent na kładce! Spotkaliśmy miejscowego CELEBRYTĘ! Jednak chciał zachować anonimowość i w grzeczny sposób odmówił wspólnego zdjęcia. Ale żeby nie było, że jest niefajny, czy zadufany sobie, poświęcił nam chwilę i cyknął nam wspólną fotkę na tle portowo-stoczniowej Gdyni ?

Lecimy dalej. Przez Trójmiejski Park Krajobrazowy aż do Chwarzna. Tam po przekroczeniu dwupasmówki, wpadliśmy dalej do lasu. Szybki zjazd (nachylenie ok. 6%) kilkaset metrów i przecięliśmy pod spodem Obwodnicę Trójmiasta. Teraz lekko w górę i opuściliśmy niebieski szlak rowerowy wpadając w zarośniętego singla na czarnym pieszym szlaku. Jeszcze dosłownie kilkaset metrów i już jesteśmy na Krzyżowej Górze. To wzniesienie, którego szczyt liczy 183,3 m n.p.m. Góra znajduje się w okolicy gdyńskich osiedli: Chwarzno i Wiczlino. Niestety żaden ładny widok nie uraczył naszych oczu. Ale za to poczuliśmy się jak zdobywcy najwyższych szczytów.

Przed samym wjazdem rzuciłem hasło „kto wjedzie na sam szczyt, to stawiam browara”. Kilku śmiałków podjęło próbę, ale albo opony za wąskie, albo nie te przełożenie, a za gorąco, a za zimno… w każdym razie kasa została w portfelu ? Żartuję. Naprawdę trzeba mieć parę w nogach i porządną górską maszynę, żeby wtelepać się na sam szczyt.

Łapiemy oddech i „spadamy na dół”. Znowu dość ostry zjazd, na pewno na podwójnych hamulcach i przecinamy ul. Wiczlińską. W zasadzie jesteśmy już na Dąbrowie. Tu po znów dość szybkim zjeździe jesteśmy nad strumieniem rzeki Kaczej, której bieg zaczyna się w Bojanie na Czarnej Górze. Pokonujemy starą, ledwo już zipiącą kładkę i oznakowanym szlakiem kierujemy się na Górę Donas.

Przed wejściem na szczyt ostatniej góry, zaciągnąłem szanowną wycieczkę w krzaki, bo u podnóża wieży, na zboczu góry jest stary, zdewastowany i opuszczony cmentarz ewangelicki. Dzisiaj znajduje się tam jeden, duży symboliczny krzyż z napisem „Zmartwychwstałem” i kilkanaście starych mogił z niszczejącymi krzyżami. Jedyna zachowana tabliczka nagrobna datowana jest bodajże na 1942 r. pochówku.

Donas, to ostatnia góra na wypadzie. Ale też najwyższa, bo mająca 205,6 m. n.p.m. i jest najwyższym wzniesieniem w Gdyni. Znajduje się tam 70 m wieża telekomunikacyjna z otwartym tarasem widokowym na wysokości niemal 27 metrów. Większość deklarowała lęk wysokości, ale ciekawość wzięła górę. Wdrapaliśmy się po niezliczonej ilości metalowych schodów na platformę widokową i nie żałowaliśmy. Przywitał nas wspaniały widok na panoramę Gdyni, Sopotu, niektórych dzielnic Gdańska i okolicznych wiosek, a jako, że jesteśmy szczęściarze z pogodą, to sięgnęliśmy wzrokiem aż za Półwysep Helski. Wspaniałe widoki!

Krótka przerwa po zejściu i już ze spokojną głową, że sprawność górskiego kolarza zdobyliśmy i więcej górek nie ma, lecimy w kierunku Bojana. Trochę szutrem, trochę brukiem, płytami jumbo. Docieramy do uroczej kapliczki na stawie przy ul. Łanowej. Postawiona została przez panią Teresę Wendt i ma charakter wotywny. Jest podziękowaniem za szczęśliwe narodziny wnuczki. Przez miejscową społeczność nazywana jest Kapliczką Matki Boskiej Jeziornej.

Czas ruszać. Przed nami jeszcze Rezerwat Mewy Śmieszki w Bojanie. Wpadamy z płyt na drogi gruntowe, które prowadzą pośród pól mieszkających tu już nielicznych rolników i niestety, ale pod wzmagający się wiatr. Tu zawsze wieje, na 365 dni w roku 300 jest wietrznych. Dobrze, że tylko niewielki odcinek drogi bez lasu.
Dziś rezerwat był cichy. Młode mewy z rodzicami pewnie już zasilają starą ekipę kaszubskich orłów na Bulwarze Gdyńskim. Ale w miesiącach lęgowych od samego rana do późnego wieczora krzyk mew jest tutaj nieziemski. Kilka fotek, łyk izo i spadamy przez las do Marszewa na mocno wyczekiwaną kiełbachę z ogniska. Monika! doczekałaś się w końcu najważniejszego punktu programu ?

Jak miło, Pan Mariusz jak wjeżdżaliśmy na padok jego stadniny, właśnie rozpalał ognicho. Przywitała nas Majka, nieduża, europejskiej, mieszanej rasy suczka właściciela. To pierwszy pies jakiego znam, który nie gardzi niczym do jedzenia. Kiełbasa i chleb z ognicha, to mało. Ona zjada wszystko co tylko nadaje się do spożycia. Włącznie z owsem którym karmione są konie. Niesamowita istota.

I to było to, co misie lubią najbardziej. Żaden grill, żaden bar, stołówka czy własna kuchnia nie jest w stanie odtworzyć smaku kiełbasy z patyka na prawdziwym, polnym ognisku. Prawie godzinka przy ognisku, na świeżym powietrzu postawiła nas na nogi. Czas niestety się zwijać, bo jak zawsze, co dobre, to szybko się kończy.

Ostatnie 3 km z górki. Na szczęście! Bo byłbym przeklęty jakby coś było jeszcze do podjechania w dniu dzisiejszym. Sorry ekipo za te górki! Ale nie mówcie, że nie było fajnie ?

Do następnego wypadu!

2020.06.07 – Pętla Wejherowo

bike

Zapadła decyzja. Robimy wycieczkę rowerową. Pierwszy termin padł na koniec kwietnia, niestety COVID-19 popsuł nam plany. Czekając na poluzowanie restrykcji w przemieszczaniu się, dopracowaliśmy zrobiony „na gorąco” plan wycieczki.
I w końcu doczekaliśmy się. Choć poranek 7. czerwca przywitał nas mocnym zachmurzeniem, a ruszając z domu do miejsca zbiórki dostałem SMSa „ZACZYNA PADAĆ”, powiedziałem sobie w duchu: „nie rezygnujemy!”.
Mile zaskoczony frekwencją pierwszej wycieczki na zbiórce przedstartowej powiedziałem kilka słów ojca prowadzącego i ruszyliśmy. Początek trasy wiódł mocno uczęszczaną przez miejscowych leśną ścieżką wzdłuż granicy Wejherowa. Tam o padającym deszczu już wszyscy zapomnieli. Krótki postój na pozbycie się zbędnego odzienia i „go, go, go”, bo przed nami jeszcze ponad 25 km do finiszu. Kolejną atrakcją, w którą nie za bardzo wtajemniczyliśmy z Erwinem towarzyszy podróży, to dość stromy, bo dochodzący do 10% nachylenia podjazd. GPS pokazał ~ -4 m p.p.m do 91 m n.p.m na odcinku 1 km. Tam jak przystało na amatorów rowerowych rajdów podprowadziliśmy rowery. Niektórzy w czepku urodzeni nawet dwa na raz. Prawda Paweł? ?
U góry wytarcie potu, kolejna rezygnacja z wierzchniej odzieży, opróżnienie bidonów i … w okolicznych krzakach, i dalej na trasę.
Tempo spacerowe, wolne, miejscami bardzo wolne. Ale to nasza decyzja, bo wspólnie z nami jechały dzieciaki (gluty jak mam w zwyczaju mówić). Najmłodszy i wcale nie najwolniejszy uczestnik miał 9 lat! Gratulacje dla INIEMAMOCNEGO!
Po zjazdach, podjazdach dotarliśmy do małego, na w pół dzikiego dopływu Gizdebki. Tam w słońcu, na ławeczce, przy strumyku pierwsze kanapki, głębszy łyk izo, chwila na rozluźnienie pośladków. Obowiązkowo sesja foto.
Złapawszy oddech wracamy na trasę. Wspinamy się już nie tak stromo jak jeszcze chwilę temu, ale czuć uda. Po prawej stronie majaczy nam Śmiertelna Góra. Jeszcze chwila i wjeżdżamy do Sławutowa.
Tam czeka na nas dłuższy odpoczynek w Osadzie Sławutowo. Jest to rekonstrukcja Osady Średniowiecznej z przełomu IX-X w. Przekraczając jej bramy przenosimy się w świat naszych praojców, doświadczyć jak żyli i pracowali nasi przodkowie. Doskonale zostało pokazane jak dawniej było rozwinięte rzemiosło. Można poznać garncarza, tkaczkę, piekarza, kowala, czy zielarza, w towarzystwie których zwiedza się stare chaty. Osada pełni funkcję kulturową, edukacyjną jak i turystyczną. Kultywowane dawne tradycje i obrzędy w namacalny sposób przybliżają życie z przed 1000 lat.
Po obszernym wykładzie pasjonatów historii, który wysłuchaliśmy w pełnym słońcu, w pozycji horyzontalnej, zebraliśmy się przed bramą szykując się do dalszej części wyprawy. Szybki zakup souvenirów i jazda na szlak.
Teraz już tylko z górki. No, może nie do końca, ale dużej wspinaczki rowerowej już nie było. Szerokimi, leśnymi duktami dotarliśmy do Ośrodka Edukacji Przyrodniczo-Leśnej MUZA. Nie było w planach jej oglądania, zresztą wszyscy przebierali nogami, żeby zaliczyć „gwóźdź wycieczki” – ognisko i nieśmiertelnej kiełbasy z kija. Więc rowery w dłoń i 4 km prawie cały czas z górki, a do tego asfaltową drogą, więc luzik. Szybko dotarliśmy na leśną polanę z wiatami, miejscami na ognisko i przestronnym parkingiem. Ładna pogoda zachęciła okolicznych mieszkańców na spędzenie czasu przy grillu, rodzinnych spotkaniach, a nawet były duże urodziny. W zasadzie mogliśmy zostać na lodzie z tym ogniskiem z powodu braku miejsca. Na szczęście mieliśmy myślącego logistyka, który prawie dwie godziny wcześniej przywiózł nasze rzeczy z prowiantem, zajął miejsce, rozpalił ogień. Krzysiek WIELKIE DZIĘKUJĘ OD NAS!
A ognicho, kiełbasa, Cola nie zero cukru, Radler i inne napitki 0%? NIEBO W GĘBIE! Nic tak nie smakuje jak kiełbasa z ognicha! To nie był gwóźdź wycieczki, to była ogromna petarda. Tego nam było trzeba.
Objedzeni i opici ostatnie 5 km wykręciliśmy szybko. Nie, nie z powodu nabranych sił, Tylko wjazd do Wejherowa od strony Kąpina jest z górki. Długa i nawet stroma jak dla amatorów.
Zakończenie pierwszej (mam nadzieję, że nie ostatniej) wycieczki sfinalizowaliśmy wspólnym zdjęciem.
Dziękuję. Lepszej niedzieli po przymusowym siedzeniu w domu nie można było sobie wymarzyć.