2021.05.03 – Wycieczka rowerowa – pętla wejherowska przez TPK

bike

Chyba Sanah wykrakała nam pogodę na dzisiejszą majówkową wycieczkę „… hardkorowo pada deszcz, ja łagodnie uśmiechnięta…”, ale o tym będzie dalej.

Tradycyjnie była zbiórka w umówionym miejscu, były tradycyjne słowa organizacyjne „ojca prowadzącego”, których tradycyjnie nikt nie słuchał. Lecimy. Start dworzec PKP Wejherowo i kierunek Rynek. Aaa, przecież wcześniej obowiązkowa startowa fotka, o której zapomnieliśmy. Tak się rwali do kręcenia!

A więc Rynek. Już był pomysł żeby chwilę poświęcić na dokładniejsze zwiedzenie tego ładnego miejsca, ale obiecałem, że w drodze powrotnej, bo też trasa wiodła przez niego. Więc bez zatrzymywania wjazd do parku Majkowskiego. Obowiązkowo polecam każdemu to miejsce. Tu można odpocząć od codzienności, wybiegać „bombelki” jak dokazują w domu z powodu pandemicznej nudy, zmęczyć zastanego psa czy małżonka. Do wyboru do koloru. Super miejsce. Poświęciliśmy tu chwilkę na obejrzenie drapieżnych ptaków Alexa i Mai. Po obowiązkowej serii fotek ruszamy.

Za każdym razem obiecuję i trochę oszukuję, że nie będzie górek, bo towarzystwo mi się wykrusza. A dziś na dzień dobry kilkukilometrowy podjazd. Nie stromy, ale długi i po gruntowej drodze. Na domiar tego wczoraj przez kilka godzin mocno padało i byłem przekonany, że dojdzie nam kręcić górkę w błocie. Ale ku miłemu zaskoczeniu droga była sucha. Kręcimy równo i bez większych problemów, czasami słyszę nawet damskie plotkowanie. Więc nie jest źle. Dość szybko kończymy naszą Col du Tourmalet, wjazd na asfalt i jesteśmy w pierwszej miejscowości na trasie, Gniewowie. Krótki postój, sesja foto i kierunek Zbychowo.

Do Zbychowa docieramy po zdobyciu jeszcze dwóch zdecydowanie krótszych, ale też zdecydowanie stromszych podjazdów. Słyszę pierwsze głębokie oddechy. Na szczęście uśmiechy nie gasną. Jest dobrze. W Zbychowie, uzupełniamy zapasy. Picie, lody, a zapominalscy kupują pieczywo na ognicho. Dostaję info, że główny ogniomistrz Grzesiek jest gotowy z ogniskiem, a my jeszcze co najmniej 1,5 godziny kręcenia. Na szczęście mieszka rzut beretem od polany więc czmychnął do domu i czeka na sygnał. Po naładowaniu baterii kolejny podjazd. Dłuższy, stromszy, ale ku uciesze i trochę niedowierzaniu mi – ostatni. Kręcimy na Reszki.

Po fajnym zjeździe w kierunku Reszek, wpadamy do wioski i koniec asfaltów. Teraz gruntówki. Na szczęście jakość dróg jest akceptowalna i w pięknych okolicznościach przyrody pędzimy na Bieszkowice. Tradycyjnie po drodze masa fotek. I dobrze, będzie co wspominać.

Bieszkowice bierzemy bokiem. To miejsce jest znane chyba każdemu mieszkańcowi Gdyni i okolicznych pomniejszych miejscowości. Kilka jezior zachęca do wyjazdu za miasto i spędzenia wolnego czasu na łonie natury. Latem jest tu jak na Copacabana, tłumy ludzi. Spędzamy krótką chwilę nad jeziorem Bieszkowickim i co raz bardziej głodni kierujemy się nad jezioro Borowo, gdzie Grzesiek z Alicją już zaczynają podkładać ogień.

Kręcimy różnymi drogami. Raz niebieski szlak rowerowy, czasami czerwony pieszy, był też i czarny, a czasami po prostu zwykłą leśną czy polną. Dróg w Trójmiejskim Parku Krajobrazowym jest niezliczona ilość. Przed kiełbasą z ognia zaciągam jeszcze towarzystwo na krótki przejazd przez Rezerwat Pełcznica. Przepiękne lasy bukowe (zabiorę ich tu jesienią to zaniemówią), jeziora lobeliowe Pałsznik, Krypko i Wygoda, a wyjątkowość Rezerwatu podkreśla fakt występowania na jego terenie 5 gatunków umieszczonych w Polskiej Czerwonej Księdze Roślin. Cudne miejsce.

No i w końcu po dziesiątkach pytań „ile jeszcze?” i po dziesiątkach odpowiedzi „jeszcze z 200 metrów” jesteśmy nad jeziorem Borowo. To kolejne miejsce na mapie trójmiejskich mieszkańców do szukania odpoczynku poza miastem. Grzegorz z Alicją już mają ogień na „pełnym gazie”, więc nie pozostaje nam nic innego jak wziąć się za pieczenie kiełbas. To jednak jest wypas. Nic lepiej nie smakuje po wysiłku jak dobra porcja Śląskiej z kija, dodatkowo z keczupem i pieczywem. RARYTAS! Czas szybko mija przy fajnej rozmowie, gorącym posiłku i w zasadzie mamy już się zbierać i …. Sanah. Wyśpiewała nam hardkorowy deszcz. Owszem był w prognozach jakiś opad, ale żeby tyle? W zasadzie start ostatniej części wycieczki został przerwany i zostaliśmy zmuszeni do schronienia się pod drewnianą wiatą, których na szczęście jest tu kilka. Deszcz nie tylko nam pokrzyżował plany, bo wszyscy odpoczywający byli zmuszeni do przerwania swoich pikników i spakowania się. Ale dzięki temu załapaliśmy się na ciepłą herbatę z imbirem i cytryną, którą zaproponowali nam dobrzy ludzie z Gdyni. Przynajmniej nie zmarnowała się, a mieli zaparzony cały gar. Takie szczęście w nieszczęściu.

No dobra. W końcu nad morzem jesteśmy, a „dla matrosa deszcz to rosa”, więc zgodnie po ustaniu mocniejszych opadów zdecydowaliśmy o kontynuacji jazdy. Na szczęście (dla mnie) górek już nie było. W zasadzie tylko w dół. Niestety drogi gruntowe szybko nasączyły się wodą i kto bez błotników, ten kontynuował jazdę z błotnistą krechą na plecach i nie tylko tam. Śmigamy szybko. Mijamy malutką osadę Nowiny i wzdłuż strumyka Cedron zbliżamy się do Wejherowa. Po zaliczeniu jeszcze jednej porcji grubszego deszczu wita nas ponownie Park Majkowskiego. Ale zamiast spędzić tu dłuższą chwilę każdy marzy o SKMce i ciepłej kąpieli. Niby maj, a zimno jak w marcu. Robimy krótki postój na Rynku, fotki i kierunek dworzec. Na szczęście idealnie byliśmy na miejscu. Właśnie podstawili pociąg. I tym jakże miłym akcentem zakończyliśmy kolejną, fantastyczną, koleżeńską wycieczkę.

Drodzy wycieczkowicze. Jestem pod wrażeniem Waszej wytrwałości, optymizmu, samozaparcia. Spodziewałem się małego marudzenia, grymasów i/lub fochów. A tu wszyscy kontynuowali piosenkę Sanah „…ja radośnie uśmiechnięta”. Super. Dziękuję Wam za towarzystwo i miłe spędzenie czasu. Myślę, że Wy też się dobrze bawiliście i pomimo zmęczenia fizycznego odpoczęliście psychicznie.

Wielkie DZIEKUJĘ dla Grześka i Alicji za bezinteresowne zabezpieczenie nas w gwóźdź programu czyli ognisko. Jestem Waszym dłużnikiem.

No i oczywiście niezmordowane najmłodsze dziewczyny – Martyna i Amelka. Pełny podziw i uznanie. Jednocześnie chętnych zapraszam na wspólny, kolejny wypad. Tym razem w planach Hel-Władysławowo z ogniskiem u pana Jana. Do zobaczenia na ścieżce.

2020.07.12 – Trzy góry

bike

Dziesiąta z minutami zaczęliśmy naszą drugą wycieczkę. Dziś w planie były trzy gdyńskie góry: Holy Hill, Góra Krzyżowa i Góra Donas. Zaraz po kilku słowach behapowskiego wstępu ruszyliśmy na prawie trzydziestokilometrową trasę.

Nie licząc pierwszego złapanego jeszcze przed startem kapcia (na szczęście jedynego), to zaczęliśmy wycieczkę w kroplach deszczu, bo przecież prognozy pogody zapowiadały tylko 2% prawdopodobieństwa opadów. Szczęściarze jesteśmy. Dobrze, że to chwilowy kaprys pogody.

Zaraz po skręcie w Swarzewską wpadliśmy w czerwony szlak rowerowy, kierunek Chwarzno-Witomino, a już po chwili przywitała nas Święta Góra, czyli pierwsza z trzech na dzisiejszej trasie. Z drogi rowerowej na sam szczyt prowadzi stroma, wąska, korzenista ścieżka, więc te 150 m wdrapaliśmy się z buta. Na szczycie dwie kapliczki, krzyż i bardzo ładnie utrzymane przez miejscową ludność miejsce kultu religijnego. Holy, Święta, a przez niektórych zwana także jako św. Mikołaja, to miejsce niespotykane, ciekawe, na swój sposób mistyczne i owiane tajemnicą, o którym nadal niewiele osób wie. Pośród rodowitych mieszkańców miasta znajdziemy ludzi, którzy o jej istnieniu nigdy nie słyszeli i nie będą potrafili wskazać jej dokładnej lokalizacji. To niezwykłe miejsce udowadnia, że także w naszym kraju, a często tuż za rogiem, nie brakuje przestrzeni mistycznych i trudnych do pełnego zrozumienia. Jak wieść niesie, wzmianka o powstaniu kapliczki sięga już 1770 roku. Postawił ją ówczesny sołtys Gdyni, człowiek z zacnej kaszubskiej rodziny Kurów. Miejsce to z pewnością jest niezwykle interesujące, odkrywano tu nawet skarby, a radiesteci, którzy je odwiedzili, wskazywali, że wyczuwają tu niezwykle silne, pozytywne promieniowanie. Więcej o historii tego miejsca znajdziecie w internecie. Choćby tutaj: http://mgdynia.blogspot.com/p/swieta-gora-gora-mikoaja-w-gdyni.html

Po złapaniu oddechu, bo przecież już prawie trzy kilosy za nami depnęliśmy na następny, ciekawy punkt na trasie. Kładka nad Estakadą Kwiatkowskiego. Nowoczesne miejsce, niby nic ciekawego, ale widok na północną część Gdyni niesamowity. To jedno z nielicznych, a może jedyne? miejsce gdzie zakochani mogą zamanifestować swoja nierozerwalność poprzez zawieszenie kłódki z własną inskrypcją i oczywiście niszcząc klucz do niej. Trochę już ich tam wisi. Jako, że jesteśmy szczęściarzami spotkał nas miły incydent na kładce! Spotkaliśmy miejscowego CELEBRYTĘ! Jednak chciał zachować anonimowość i w grzeczny sposób odmówił wspólnego zdjęcia. Ale żeby nie było, że jest niefajny, czy zadufany sobie, poświęcił nam chwilę i cyknął nam wspólną fotkę na tle portowo-stoczniowej Gdyni ?

Lecimy dalej. Przez Trójmiejski Park Krajobrazowy aż do Chwarzna. Tam po przekroczeniu dwupasmówki, wpadliśmy dalej do lasu. Szybki zjazd (nachylenie ok. 6%) kilkaset metrów i przecięliśmy pod spodem Obwodnicę Trójmiasta. Teraz lekko w górę i opuściliśmy niebieski szlak rowerowy wpadając w zarośniętego singla na czarnym pieszym szlaku. Jeszcze dosłownie kilkaset metrów i już jesteśmy na Krzyżowej Górze. To wzniesienie, którego szczyt liczy 183,3 m n.p.m. Góra znajduje się w okolicy gdyńskich osiedli: Chwarzno i Wiczlino. Niestety żaden ładny widok nie uraczył naszych oczu. Ale za to poczuliśmy się jak zdobywcy najwyższych szczytów.

Przed samym wjazdem rzuciłem hasło „kto wjedzie na sam szczyt, to stawiam browara”. Kilku śmiałków podjęło próbę, ale albo opony za wąskie, albo nie te przełożenie, a za gorąco, a za zimno… w każdym razie kasa została w portfelu ? Żartuję. Naprawdę trzeba mieć parę w nogach i porządną górską maszynę, żeby wtelepać się na sam szczyt.

Łapiemy oddech i „spadamy na dół”. Znowu dość ostry zjazd, na pewno na podwójnych hamulcach i przecinamy ul. Wiczlińską. W zasadzie jesteśmy już na Dąbrowie. Tu po znów dość szybkim zjeździe jesteśmy nad strumieniem rzeki Kaczej, której bieg zaczyna się w Bojanie na Czarnej Górze. Pokonujemy starą, ledwo już zipiącą kładkę i oznakowanym szlakiem kierujemy się na Górę Donas.

Przed wejściem na szczyt ostatniej góry, zaciągnąłem szanowną wycieczkę w krzaki, bo u podnóża wieży, na zboczu góry jest stary, zdewastowany i opuszczony cmentarz ewangelicki. Dzisiaj znajduje się tam jeden, duży symboliczny krzyż z napisem „Zmartwychwstałem” i kilkanaście starych mogił z niszczejącymi krzyżami. Jedyna zachowana tabliczka nagrobna datowana jest bodajże na 1942 r. pochówku.

Donas, to ostatnia góra na wypadzie. Ale też najwyższa, bo mająca 205,6 m. n.p.m. i jest najwyższym wzniesieniem w Gdyni. Znajduje się tam 70 m wieża telekomunikacyjna z otwartym tarasem widokowym na wysokości niemal 27 metrów. Większość deklarowała lęk wysokości, ale ciekawość wzięła górę. Wdrapaliśmy się po niezliczonej ilości metalowych schodów na platformę widokową i nie żałowaliśmy. Przywitał nas wspaniały widok na panoramę Gdyni, Sopotu, niektórych dzielnic Gdańska i okolicznych wiosek, a jako, że jesteśmy szczęściarze z pogodą, to sięgnęliśmy wzrokiem aż za Półwysep Helski. Wspaniałe widoki!

Krótka przerwa po zejściu i już ze spokojną głową, że sprawność górskiego kolarza zdobyliśmy i więcej górek nie ma, lecimy w kierunku Bojana. Trochę szutrem, trochę brukiem, płytami jumbo. Docieramy do uroczej kapliczki na stawie przy ul. Łanowej. Postawiona została przez panią Teresę Wendt i ma charakter wotywny. Jest podziękowaniem za szczęśliwe narodziny wnuczki. Przez miejscową społeczność nazywana jest Kapliczką Matki Boskiej Jeziornej.

Czas ruszać. Przed nami jeszcze Rezerwat Mewy Śmieszki w Bojanie. Wpadamy z płyt na drogi gruntowe, które prowadzą pośród pól mieszkających tu już nielicznych rolników i niestety, ale pod wzmagający się wiatr. Tu zawsze wieje, na 365 dni w roku 300 jest wietrznych. Dobrze, że tylko niewielki odcinek drogi bez lasu.
Dziś rezerwat był cichy. Młode mewy z rodzicami pewnie już zasilają starą ekipę kaszubskich orłów na Bulwarze Gdyńskim. Ale w miesiącach lęgowych od samego rana do późnego wieczora krzyk mew jest tutaj nieziemski. Kilka fotek, łyk izo i spadamy przez las do Marszewa na mocno wyczekiwaną kiełbachę z ogniska. Monika! doczekałaś się w końcu najważniejszego punktu programu ?

Jak miło, Pan Mariusz jak wjeżdżaliśmy na padok jego stadniny, właśnie rozpalał ognicho. Przywitała nas Majka, nieduża, europejskiej, mieszanej rasy suczka właściciela. To pierwszy pies jakiego znam, który nie gardzi niczym do jedzenia. Kiełbasa i chleb z ognicha, to mało. Ona zjada wszystko co tylko nadaje się do spożycia. Włącznie z owsem którym karmione są konie. Niesamowita istota.

I to było to, co misie lubią najbardziej. Żaden grill, żaden bar, stołówka czy własna kuchnia nie jest w stanie odtworzyć smaku kiełbasy z patyka na prawdziwym, polnym ognisku. Prawie godzinka przy ognisku, na świeżym powietrzu postawiła nas na nogi. Czas niestety się zwijać, bo jak zawsze, co dobre, to szybko się kończy.

Ostatnie 3 km z górki. Na szczęście! Bo byłbym przeklęty jakby coś było jeszcze do podjechania w dniu dzisiejszym. Sorry ekipo za te górki! Ale nie mówcie, że nie było fajnie ?

Do następnego wypadu!

2020.06.07 – Pętla Wejherowo

bike

Zapadła decyzja. Robimy wycieczkę rowerową. Pierwszy termin padł na koniec kwietnia, niestety COVID-19 popsuł nam plany. Czekając na poluzowanie restrykcji w przemieszczaniu się, dopracowaliśmy zrobiony „na gorąco” plan wycieczki.
I w końcu doczekaliśmy się. Choć poranek 7. czerwca przywitał nas mocnym zachmurzeniem, a ruszając z domu do miejsca zbiórki dostałem SMSa „ZACZYNA PADAĆ”, powiedziałem sobie w duchu: „nie rezygnujemy!”.
Mile zaskoczony frekwencją pierwszej wycieczki na zbiórce przedstartowej powiedziałem kilka słów ojca prowadzącego i ruszyliśmy. Początek trasy wiódł mocno uczęszczaną przez miejscowych leśną ścieżką wzdłuż granicy Wejherowa. Tam o padającym deszczu już wszyscy zapomnieli. Krótki postój na pozbycie się zbędnego odzienia i „go, go, go”, bo przed nami jeszcze ponad 25 km do finiszu. Kolejną atrakcją, w którą nie za bardzo wtajemniczyliśmy z Erwinem towarzyszy podróży, to dość stromy, bo dochodzący do 10% nachylenia podjazd. GPS pokazał ~ -4 m p.p.m do 91 m n.p.m na odcinku 1 km. Tam jak przystało na amatorów rowerowych rajdów podprowadziliśmy rowery. Niektórzy w czepku urodzeni nawet dwa na raz. Prawda Paweł? ?
U góry wytarcie potu, kolejna rezygnacja z wierzchniej odzieży, opróżnienie bidonów i … w okolicznych krzakach, i dalej na trasę.
Tempo spacerowe, wolne, miejscami bardzo wolne. Ale to nasza decyzja, bo wspólnie z nami jechały dzieciaki (gluty jak mam w zwyczaju mówić). Najmłodszy i wcale nie najwolniejszy uczestnik miał 9 lat! Gratulacje dla INIEMAMOCNEGO!
Po zjazdach, podjazdach dotarliśmy do małego, na w pół dzikiego dopływu Gizdebki. Tam w słońcu, na ławeczce, przy strumyku pierwsze kanapki, głębszy łyk izo, chwila na rozluźnienie pośladków. Obowiązkowo sesja foto.
Złapawszy oddech wracamy na trasę. Wspinamy się już nie tak stromo jak jeszcze chwilę temu, ale czuć uda. Po prawej stronie majaczy nam Śmiertelna Góra. Jeszcze chwila i wjeżdżamy do Sławutowa.
Tam czeka na nas dłuższy odpoczynek w Osadzie Sławutowo. Jest to rekonstrukcja Osady Średniowiecznej z przełomu IX-X w. Przekraczając jej bramy przenosimy się w świat naszych praojców, doświadczyć jak żyli i pracowali nasi przodkowie. Doskonale zostało pokazane jak dawniej było rozwinięte rzemiosło. Można poznać garncarza, tkaczkę, piekarza, kowala, czy zielarza, w towarzystwie których zwiedza się stare chaty. Osada pełni funkcję kulturową, edukacyjną jak i turystyczną. Kultywowane dawne tradycje i obrzędy w namacalny sposób przybliżają życie z przed 1000 lat.
Po obszernym wykładzie pasjonatów historii, który wysłuchaliśmy w pełnym słońcu, w pozycji horyzontalnej, zebraliśmy się przed bramą szykując się do dalszej części wyprawy. Szybki zakup souvenirów i jazda na szlak.
Teraz już tylko z górki. No, może nie do końca, ale dużej wspinaczki rowerowej już nie było. Szerokimi, leśnymi duktami dotarliśmy do Ośrodka Edukacji Przyrodniczo-Leśnej MUZA. Nie było w planach jej oglądania, zresztą wszyscy przebierali nogami, żeby zaliczyć „gwóźdź wycieczki” – ognisko i nieśmiertelnej kiełbasy z kija. Więc rowery w dłoń i 4 km prawie cały czas z górki, a do tego asfaltową drogą, więc luzik. Szybko dotarliśmy na leśną polanę z wiatami, miejscami na ognisko i przestronnym parkingiem. Ładna pogoda zachęciła okolicznych mieszkańców na spędzenie czasu przy grillu, rodzinnych spotkaniach, a nawet były duże urodziny. W zasadzie mogliśmy zostać na lodzie z tym ogniskiem z powodu braku miejsca. Na szczęście mieliśmy myślącego logistyka, który prawie dwie godziny wcześniej przywiózł nasze rzeczy z prowiantem, zajął miejsce, rozpalił ogień. Krzysiek WIELKIE DZIĘKUJĘ OD NAS!
A ognicho, kiełbasa, Cola nie zero cukru, Radler i inne napitki 0%? NIEBO W GĘBIE! Nic tak nie smakuje jak kiełbasa z ognicha! To nie był gwóźdź wycieczki, to była ogromna petarda. Tego nam było trzeba.
Objedzeni i opici ostatnie 5 km wykręciliśmy szybko. Nie, nie z powodu nabranych sił, Tylko wjazd do Wejherowa od strony Kąpina jest z górki. Długa i nawet stroma jak dla amatorów.
Zakończenie pierwszej (mam nadzieję, że nie ostatniej) wycieczki sfinalizowaliśmy wspólnym zdjęciem.
Dziękuję. Lepszej niedzieli po przymusowym siedzeniu w domu nie można było sobie wymarzyć.