Dziesiąta z minutami zaczęliśmy naszą drugą wycieczkę. Dziś w planie były trzy gdyńskie góry: Holy Hill, Góra Krzyżowa i Góra Donas. Zaraz po kilku słowach behapowskiego wstępu ruszyliśmy na prawie trzydziestokilometrową trasę.
Nie licząc pierwszego złapanego jeszcze przed startem kapcia (na szczęście jedynego), to zaczęliśmy wycieczkę w kroplach deszczu, bo przecież prognozy pogody zapowiadały tylko 2% prawdopodobieństwa opadów. Szczęściarze jesteśmy. Dobrze, że to chwilowy kaprys pogody.
Zaraz po skręcie w Swarzewską wpadliśmy w czerwony szlak rowerowy, kierunek Chwarzno-Witomino, a już po chwili przywitała nas Święta Góra, czyli pierwsza z trzech na dzisiejszej trasie. Z drogi rowerowej na sam szczyt prowadzi stroma, wąska, korzenista ścieżka, więc te 150 m wdrapaliśmy się z buta. Na szczycie dwie kapliczki, krzyż i bardzo ładnie utrzymane przez miejscową ludność miejsce kultu religijnego. Holy, Święta, a przez niektórych zwana także jako św. Mikołaja, to miejsce niespotykane, ciekawe, na swój sposób mistyczne i owiane tajemnicą, o którym nadal niewiele osób wie. Pośród rodowitych mieszkańców miasta znajdziemy ludzi, którzy o jej istnieniu nigdy nie słyszeli i nie będą potrafili wskazać jej dokładnej lokalizacji. To niezwykłe miejsce udowadnia, że także w naszym kraju, a często tuż za rogiem, nie brakuje przestrzeni mistycznych i trudnych do pełnego zrozumienia. Jak wieść niesie, wzmianka o powstaniu kapliczki sięga już 1770 roku. Postawił ją ówczesny sołtys Gdyni, człowiek z zacnej kaszubskiej rodziny Kurów. Miejsce to z pewnością jest niezwykle interesujące, odkrywano tu nawet skarby, a radiesteci, którzy je odwiedzili, wskazywali, że wyczuwają tu niezwykle silne, pozytywne promieniowanie. Więcej o historii tego miejsca znajdziecie w internecie. Choćby tutaj: http://mgdynia.blogspot.com/p/swieta-gora-gora-mikoaja-w-gdyni.html
Po złapaniu oddechu, bo przecież już prawie trzy kilosy za nami depnęliśmy na następny, ciekawy punkt na trasie. Kładka nad Estakadą Kwiatkowskiego. Nowoczesne miejsce, niby nic ciekawego, ale widok na północną część Gdyni niesamowity. To jedno z nielicznych, a może jedyne? miejsce gdzie zakochani mogą zamanifestować swoja nierozerwalność poprzez zawieszenie kłódki z własną inskrypcją i oczywiście niszcząc klucz do niej. Trochę już ich tam wisi. Jako, że jesteśmy szczęściarzami spotkał nas miły incydent na kładce! Spotkaliśmy miejscowego CELEBRYTĘ! Jednak chciał zachować anonimowość i w grzeczny sposób odmówił wspólnego zdjęcia. Ale żeby nie było, że jest niefajny, czy zadufany sobie, poświęcił nam chwilę i cyknął nam wspólną fotkę na tle portowo-stoczniowej Gdyni ?
Lecimy dalej. Przez Trójmiejski Park Krajobrazowy aż do Chwarzna. Tam po przekroczeniu dwupasmówki, wpadliśmy dalej do lasu. Szybki zjazd (nachylenie ok. 6%) kilkaset metrów i przecięliśmy pod spodem Obwodnicę Trójmiasta. Teraz lekko w górę i opuściliśmy niebieski szlak rowerowy wpadając w zarośniętego singla na czarnym pieszym szlaku. Jeszcze dosłownie kilkaset metrów i już jesteśmy na Krzyżowej Górze. To wzniesienie, którego szczyt liczy 183,3 m n.p.m. Góra znajduje się w okolicy gdyńskich osiedli: Chwarzno i Wiczlino. Niestety żaden ładny widok nie uraczył naszych oczu. Ale za to poczuliśmy się jak zdobywcy najwyższych szczytów.
Przed samym wjazdem rzuciłem hasło „kto wjedzie na sam szczyt, to stawiam browara”. Kilku śmiałków podjęło próbę, ale albo opony za wąskie, albo nie te przełożenie, a za gorąco, a za zimno… w każdym razie kasa została w portfelu ? Żartuję. Naprawdę trzeba mieć parę w nogach i porządną górską maszynę, żeby wtelepać się na sam szczyt.
Łapiemy oddech i „spadamy na dół”. Znowu dość ostry zjazd, na pewno na podwójnych hamulcach i przecinamy ul. Wiczlińską. W zasadzie jesteśmy już na Dąbrowie. Tu po znów dość szybkim zjeździe jesteśmy nad strumieniem rzeki Kaczej, której bieg zaczyna się w Bojanie na Czarnej Górze. Pokonujemy starą, ledwo już zipiącą kładkę i oznakowanym szlakiem kierujemy się na Górę Donas.
Przed wejściem na szczyt ostatniej góry, zaciągnąłem szanowną wycieczkę w krzaki, bo u podnóża wieży, na zboczu góry jest stary, zdewastowany i opuszczony cmentarz ewangelicki. Dzisiaj znajduje się tam jeden, duży symboliczny krzyż z napisem „Zmartwychwstałem” i kilkanaście starych mogił z niszczejącymi krzyżami. Jedyna zachowana tabliczka nagrobna datowana jest bodajże na 1942 r. pochówku.
Donas, to ostatnia góra na wypadzie. Ale też najwyższa, bo mająca 205,6 m. n.p.m. i jest najwyższym wzniesieniem w Gdyni. Znajduje się tam 70 m wieża telekomunikacyjna z otwartym tarasem widokowym na wysokości niemal 27 metrów. Większość deklarowała lęk wysokości, ale ciekawość wzięła górę. Wdrapaliśmy się po niezliczonej ilości metalowych schodów na platformę widokową i nie żałowaliśmy. Przywitał nas wspaniały widok na panoramę Gdyni, Sopotu, niektórych dzielnic Gdańska i okolicznych wiosek, a jako, że jesteśmy szczęściarze z pogodą, to sięgnęliśmy wzrokiem aż za Półwysep Helski. Wspaniałe widoki!
Krótka przerwa po zejściu i już ze spokojną głową, że sprawność górskiego kolarza zdobyliśmy i więcej górek nie ma, lecimy w kierunku Bojana. Trochę szutrem, trochę brukiem, płytami jumbo. Docieramy do uroczej kapliczki na stawie przy ul. Łanowej. Postawiona została przez panią Teresę Wendt i ma charakter wotywny. Jest podziękowaniem za szczęśliwe narodziny wnuczki. Przez miejscową społeczność nazywana jest Kapliczką Matki Boskiej Jeziornej.
Czas ruszać. Przed nami jeszcze Rezerwat Mewy Śmieszki w Bojanie. Wpadamy z płyt na drogi gruntowe, które prowadzą pośród pól mieszkających tu już nielicznych rolników i niestety, ale pod wzmagający się wiatr. Tu zawsze wieje, na 365 dni w roku 300 jest wietrznych. Dobrze, że tylko niewielki odcinek drogi bez lasu.
Dziś rezerwat był cichy. Młode mewy z rodzicami pewnie już zasilają starą ekipę kaszubskich orłów na Bulwarze Gdyńskim. Ale w miesiącach lęgowych od samego rana do późnego wieczora krzyk mew jest tutaj nieziemski. Kilka fotek, łyk izo i spadamy przez las do Marszewa na mocno wyczekiwaną kiełbachę z ogniska. Monika! doczekałaś się w końcu najważniejszego punktu programu ?
Jak miło, Pan Mariusz jak wjeżdżaliśmy na padok jego stadniny, właśnie rozpalał ognicho. Przywitała nas Majka, nieduża, europejskiej, mieszanej rasy suczka właściciela. To pierwszy pies jakiego znam, który nie gardzi niczym do jedzenia. Kiełbasa i chleb z ognicha, to mało. Ona zjada wszystko co tylko nadaje się do spożycia. Włącznie z owsem którym karmione są konie. Niesamowita istota.
I to było to, co misie lubią najbardziej. Żaden grill, żaden bar, stołówka czy własna kuchnia nie jest w stanie odtworzyć smaku kiełbasy z patyka na prawdziwym, polnym ognisku. Prawie godzinka przy ognisku, na świeżym powietrzu postawiła nas na nogi. Czas niestety się zwijać, bo jak zawsze, co dobre, to szybko się kończy.
Ostatnie 3 km z górki. Na szczęście! Bo byłbym przeklęty jakby coś było jeszcze do podjechania w dniu dzisiejszym. Sorry ekipo za te górki! Ale nie mówcie, że nie było fajnie ?
Do następnego wypadu!